Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 

Trwa batalia, prawie wojna, o modernizację, czy może nawet precyzyjniejszym terminem byłoby, o stworzenie namiastki floty Marynarki Wojennej.

Obserwowanie tej dyskusji przypomina przysłuchiwanie się gospodyniom domowym, które podczas wycieczki do magla, wpadły na pomysł uzdrowienia raju. Niestety tej dyskusji nie prowadzą amatorzy.

Zaczynając od początku, Marynarka Wojenna ma sprzęt, który mógłby zainteresować wiele muzeów techniki bądź wojskowości. Natomiast jeśli chodzi o zdolność bojową, to polska flota wojenna przypomina tekturowe czołgi, ustawione na pustyni irackiej. Jak uczy historia, atrapy nie tylko nikogo nie przestraszyły, ani nawet nie uchroniły dyktatora Saddama Husajna. Czy to oznacza, że Polska powinna mieć prawdziwe okręty, na miarę XXI wieku? Nie wiem. Jeśli Polska chce mieć cokolwiek do powiedzenia na terytorium Morza Bałtyckiego, to prawdziwe okręty wojenne są przymusową koniecznością. Oczywiście nie ma obowiązku. Polska może nie mieć Marynarki Wojennej, tak jak Litwa i Łotwa w ogóle praktycznie nie mają wojska, tylko czy to porównanie ma jakikolwiek sens?
Pytanie skąd wziąć nowe statki? Cóż, najlepiej wybudować.

Według premiera Mateusza Morawieckiego stocznie miały stać się jednym z kół zamachowych polskiej gospodarki i to już do roku 2020. Odbudowę polskiego przemysłu stoczniowego mogłyby zapewnić zamówienia związane z modernizacją Marynarki Wojennej. Chodzi o nowe jednostki, budowane we współpracy z zagranicznymi podmiotami. Koncepcja sprytna: stocznie dostałyby tak potrzebne zlecenia i środki na rozwój, a armia – nowe okręty, wybudowane w nowoczesnych technologiach.

Czas płynie nieubłaganie i coraz więcej osób uważa, że koncepcje premiera Mateusza Morawieckiego to bajki.

Do roku 2020 zostały dwa lata i nic się nie dzieje, poza koncepcjami. Potwierdzają to coraz bardziej egzotyczne propozycje, aby zamiast wydawać pieniądze na okręty, budowane w polskich stoczniach wypożyczyć flotę z Niemiec lub od któregoś z krajów skandynawskich. Inny jeszcze bardziej zaskakujący pomysł to zakup np.  30-letnich fregat Adelaide od… Australii, która wycofuje te jednostki, bo inwestuje w nowe. Oznacza to jednak w latach 30 XXI wieku Polska znów będzie posługiwać się archaiczną flotą, z ubiegłego wieku. Będą to więc znów atrapy, ale nowsze i ładniejsze. To podobno koncepcja forsowana przez Ministerstwo Obrony Narodowej i Prezydenta, inspirowanego przez Biuro Bezpieczeństwa Narodowego. Nie bez powodu rozpoczęły się wycieczki do Australii. Ktoś pilnie potrzebuje sukcesu i to jest katalizator dziwacznych idei. Ciekawe co na to Premier Morawiecki?

Według ekspertów realizacja zamówień przez polskie stocznie (przede wszystkim dla Marynarki Wojennej) daje szansę na 85 tysięcy nowych miejsc pracy i wygenerowanie 95 mld zł w polskim PKB. Z kolei fiasko programu odbudowy przemysłu stoczniowego pochłonie ponad 13 mld zł z tytułu utraconych zysków, podatków oraz kosztów poniesionych już na restrukturyzację zatrudnienia. Z przedstawionych wyliczeń, z ekonomicznego punktu widzenia wynajem czy zakup staroci to delikatnie mówiąc marnotrawstwo. Świadom jest tego m. in.  Minister Gospodarki Morskiej i Żeglugi Śródlądowej Marek Gróbarczyk, który, wbrew MON, Prezydentowi i BBN, nie zgadza się, „aby pozyskiwać stare jednostki australijskie i w ten sposób hamować proces budowy w polskich stoczniach nowych okrętów obronnych”. Uważa, że „okręty wojenne powinny być budowane w Polsce”. Niestety to nie będą jego decyzje. Mam nadzieję, że z powodu swoich oświadczeń Minister bohatersko nie polegnie i uda mu się odmienić katastrofalne decyzje wiszące w powietrzu.

Cóż ja do tego mogę dodać? Na taką okoliczność są dwa mądre powiedzenia „co nagle to po diable” i „biednego nie stać oszczędzanie”, a więc zakup złomu z antypodów czy też wynajmowanie sprzętu, aby za własne pieniądze go remontować, byle tyko coś mieć to ekstrawagancja, na którą z pewnością Polska sobie nie może pozwolić, bo niewolno pieniędzy podatników wrzucać w błoto.