Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 

Rosyjska agresja na Ukrainę ma reperkusje również jeśli chodzi o rynki finansowe naszego regionu. Złoty jest w najtrudniejszej sytuacji od co najmniej kilkunastu lat. Sytuacja zmienia się z każdym dniem i w momencie, gdy piszę te słowa, nie wiadomo jeszcze, jak będą się kształtowały notowania naszej waluty.

Ów wieloobszarowy kryzys – polityczny, gospodarczy, militarny – przyniósł również apele o jak najszybsze przyjęcie euro. Priorytety są w tym przypadku jasne: najpierw zróbmy, co w naszej mocy, by uchronić złotego przed katastrofą, potem zaś dyskutujmy. Ze słabą gospodarką i słabym złotym o wejściu do strefy euro możemy zapomnieć.

Bank centralny w ostatnich latach chwalił się powiększaniem rezerw złota i walut. Oczywiście służyć to ma nie tezauryzacji, ale – w razie potrzeby – wsparciu naszej waluty. Nikt nie spodziewał się, że taka potrzeba przyjdzie tak szybko, i to w niezwykle dramatycznych okolicznościach.

Kurs złotego wobec euro jest najniższy od kilkunastu lat, a wobec franka szwajcarskiego – najniższy w historii. Na kłopoty naszej waluty trzeba spojrzeć jednak z perspektywy regionu: Polska, Węgry i Czechy, jako położone najbliżej teatru wojny, budzą największe obawy inwestorów. Zaryzykuję stwierdzenie, że w przypadku Polski rolę grają też inne czynniki, na przykład niewygaszone spory z Komisją Europejską, skutkujące brakiem decyzji ws. Krajowego Planu Odbudowy, zapowiedź podniesienia wydatków na obronność do 3% PKB, co (jak powiedział premier) będzie skutkowało nieuchronnym zadłużeniem, a także spodziewane poważne obciążenia dla budżetu w związku z napływem setek tysięcy uchodźców. Na część tych czynników mamy wpływ, na część nie mamy bądź są one priorytetami.

Nie trzeba się rozwodzić nad tym, że dla prezesa NBP i jego współpracowników to historyczny test skuteczności. Można dodać jedynie, że szkoda, iż w takiej sytuacji Polska nie ma ministra finansów… Przejdźmy jednak do drugiej kwestii, to znaczy do euro. Rządzący obóz zamknął debatę o przyjęciu wspólnej waluty siedem lat temu, przyjąwszy diametralnie odmienne stanowisko, niż jego poprzednicy. Teraz ci, którzy optują za wejściem do strefy euro, z pewną dozą Schadenfreude wskazują, iż gdybyśmy już mieli euro, skutki finansowe konfliktu byłyby mniej odczuwalne. Dlatego teraz czas, by dać sygnał „cała wstecz” i jak najszybciej, za wszelką cenę dołączyć do eurolandu.

Trudno zaakceptować takie podejście. Przyjęcie wspólnej waluty to decyzja historyczna, o wielkim znaczeniu i dla gospodarki, i dla społeczeństwa. Decyzja o tym powinna zapaść po rzetelnej dyskusji, w której argumenty ekonomiczne będą słyszalne o wiele głośniej, niż pokrzykiwania polityków. A najgłośniej powinien być słyszalny głos polskich przedsiębiorców. Dlatego, że – w odróżnieniu od większości ekonomistów i polityków – są praktykami, jak i dlatego, że to na ich barkach spocznie ciężar takiego lub innego rozstrzygnięcia. Rzetelna dyskusja to nie dyskusja pod presją chwili i przy użyciu histerycznych argumentów. Ale na pewno powinno się ją otworzyć na nowo – diametralna zmiana uwarunkować, w których przyszło nam funkcjonować, jest tego wystarczającym uzasadnieniem.

W niektórych elitarnych klubach wystarczy dwóch wprowadzających, by uzyskać członkostwo. W elitarnym klubie euro trzeba spełnić również restrykcyjne warunki. Każdy, kto życzy sobie, byśmy w Polsce płacili w euro, musi sobie jednocześnie życzyć silnego złotego. Bo silny złoty to silna gospodarka, a te dwa czynniki są decydujące, byśmy mogli wejść do eurolandu. Tak więc, drodzy zwolennicy euro – żadnej mściwej satysfakcji, że przeciwnicy was nie słuchali (w końcu zarabiamy w złotych, więc chodzi także o nasze pieniądze…), żadnego nowego frontu dzielącego Polaków. Tylko wszystkie ręce na pokład, by ochronić walutę, a potem mądre przekonywanie do swoich racji.

{crossposting}