Decydenci – i mało który spośród dziennikarzy – nie zwrócili jednak uwagi na inny problematyczny aspekt tych planów. Dysproporcja wynagrodzeń między sferą budżetową a wolnym rynkiem, i tak już spora, może się jeszcze zwiększyć.
Wynagrodzenie parlamentarzystów, ministrów, szefów urzędów centralnych (poza nielicznymi wyjątkami) jest w Polsce na poziomie urągającym powadze piastowanych funkcji. Politycy, wpatrzeni w sondaże, jak diabeł święconej wody unikają dyskusji o urealnieniu płac w sektorze publicznym. Sytuacja, w której wiceminister poważnego resortu, obarczony olbrzymią odpowiedzialnością, zarabia tyle, ile kierownik małego sklepu spożywczego sieci handlowej, stanowi kuriozum. Oczywiście, rekrutujmy do służby publicznej idealistów, ale nie każmy im dokładać do służby dla państwa.
Ba, nie takie rzadkie są przypadki, gdy np. jeden z małżonków prowadzi firmę i zarabia na utrzymanie domu, a drugi za niezbyt imponujące wynagrodzenie pracuje w urzędzie. Z roku na rok zwiększa się również liczba wakatów w państwowych jednostkach.
Już niedługo możemy mieć do czynienia z kolejnym paradoksem. Oto przysłowiowy pan rozładowujący skrzynki – nie uchybiając osobom, które wykonują ciężką a potrzebną pracę fizyczną – może zarabiać więcej, niż urzędnik ministerstwa. O pracownikach instytucji kultury nie wspominam, bo w porównaniu z ich wynagrodzeniami urzędy to oaza bogactwa. Niepokojąco przypominają się wczesne lata dziewięćdziesiąte, kiedy kpiono z zarabiających grosze ludzi z budżetówki – w kontraście do zarabiających znacznie lepsze pieniądze handlarzy czy budowlańców.
Jeśli trzydzieści lat temu wspomniany budowlaniec mógł liczyć na znacznie większe pieniądze od wykładowcy to była to oznaka poważnych nieprawidłowości w systemie rynkowym. Jeżeli taka sytuacja ma się znowu powtórzyć, diagnoza będzie dokładnie taka sama. Wyrównywanie wieloletnich zaniedbań, przywrócenie godności – zgoda, ale dla wszystkich. Nie dla wybranych.
{crossposting}