Niewątpliwie projekt przyszłorocznej ustawy budżetowej to owoc znakomitej koniunktury gospodarczej, którą jeszcze cieszy się Polska (i oby cieszyła się jak najdłużej). I od razu nasuwa się pytanie: czy model, w którym rosną wydatki socjalne, a nie widać za bardzo stałych, nowych źródeł dochodu, jest na dłuższą metę do utrzymania?

Uszczelnienie VAT, owszem, dało budżetowi pokaźny zastrzyk pieniędzy, ale ten strumień nie będzie przecież rósł w takim tempie, jak w ostatnich latach. Co dalej?

Można znaleźć dodatkowe miliardy tu i ówdzie, na przykład likwidując preferencje podatkowe dla producentów piwa, do czego – jak rozumiem krynicką deklarację ministra Ardanowskiego – rząd się przymierzy. Ale co dalej? Obciążenia fiskalne dla przedsiębiorców i dla większości zatrudnionych nie zmalały. Rozwiązania w rodzaju niższego CIT dla najmniejszych firm dotyczą znikomej liczby przedsiębiorców. Tu widać, że rządowe deklaracje na temat polityki podatkowej rozjeżdżają się z praktyką. Nie dziwię się, że przedsiębiorcy poważnie się niepokoją. Bowiem póki gospodarka pędzi, władza nie zaryzykuje z nowymi podatkami.

Ale co będzie, gdy gospodarka przyhamuje? Czy w ramach odwołania się do solidarności narodowej i odpowiedzialności firmy zostaną obciążone nowymi daninami?


Dlatego najbardziej interesuje mnie, czy rządzący mają konkretny pomysł, jak skutecznie walczyć o kolejne budżety bez deficytu albo z deficytem minimalnym. I nie chciałbym, przyznam, usłyszeć, że takim pomysłem są ewentualne wyższe podatki. To bowiem droga donikąd i życie na kredyt. Być może, nakładając nowe daniny lub podwyższając stawki istniejących podatków, uda się skonstruować jeszcze jeden budżet bez deficytu. Jednakże w kolejnych latach dadzą o sobie znać negatywne efekty i nawet najbardziej kreatywny minister finansów nie zdoła optymistycznymi wyliczeniami przykryć spadku koniunktury.

{crossposting}