Ostatni kwartał przyniósł wzrost wartości akcji spółek kontrolowanych przez państwo o, bagatela, 11 mld zł. To wzrost aż o 20 procent. Warto odnotować, że do wartości sprzed pandemii wróciły notowania PKO BP i Orlenu. Ta ostatnia spółka zaczyna realizację największego bodaj w swojej historii projektu, czyli potrójnej fuzji (z Lotosem i PGNiG), choć na razie zdecydowano się pozostawić odrębne marki, a nie unifikować je z dnia na dzień pod szyldem Orlenu.
Trzeba wspomnieć i o KGHM, którego akcje są warte ponad dwa razy więcej, niż przed pandemią koronawirusa.
Z punktu widzenia liberalizmu gospodarczego, nie na tym polega wolny rynek, by o sile giełdy decydowały przedsiębiorstwa, na które wpływ mają politycy. Wówczas istotnie, najpotężniejszymi podmiotami są państwa. To one dysponują i kapitałem, i arsenałem prawnym, mogą też o wiele bardziej sterować gospodarką. Na szczęście siła kapitału właścicielskiego, skupionego w rękach rządzących niejednym państwem, stanowi zaledwie ułamek pieniędzy, którymi rozporządzają międzynarodowe korporacje. Na giełdzie nie ścierają się więc państwowi właściciele z nieprzebranymi bogactwami i znacznie ubożsi prywatni właściciele. To ci ostatni są w stanie znacznie bardziej wpłynąć – przynajmniej doraźnie – na gospodarkę, niż urzędnicy.
To, że takie podmioty mają duże znaczenie dla polskiej gospodarki nie oznacza, że prywatne firmy mogą być traktowane jako mniej istotne, jako spółki drugiej kategorii. Bo miliardy, które zyskały państwowe grupy nie uprawniają do tego, by zaniechać dialogu z prywatnymi przedsiębiorcami. To, że im trudniej wyjść z kryzysu, powinno być dla rządzących sygnałem alarmowym. Skończył się czas tarcz antycovidowych, a zaczął czas rozmów o realnej pomocy. Tego, co straciły tysiące firm, nie da się nadrobić w ciągu jednego kwartału czy nawet roku. Konieczne są nie tyle kolejne zastrzyki gotówki, co wydyskutowane rozwiązania systemowe. A przede wszystkim zmiana podejścia do dialogu z biznesem.
{crossposting}